My Hero Academia - Akademia Bohaterów / 僕のヒーローアカデミア
Typ: Manga |
|
Autor/zy: Kōhei Horikoshi |
Gatunek: Komedia, przygoda, walka |
Data publikacji: 2014+ (2017+, Polska) |
Status: Wydawana (Wydawana, Polska) |
Ilość tomów: 21+ (7+, Polska) |
Wydawca: Shūeisha (Japonia), Waneko (Polska) |
Ocena recenzenta: | Darknes |
My hero Academia - Akademia Bohaterów - Na zestaw siedmiu tomików mangi My Hero Academia czekałem jak na Gwiazdkę, nawet bardziej niż na Gwiazdkę, bo tytuł był już mi znany z wersji animowanej i muszę na wstępie przyznać, że jestem jego oddanym fanem. I to nastręczało mi problemów z dwóch powodów: tego, że już znałem fabułę (anime - okazało się - w zasadzie wcale nie odbiega od mangi, różnią się tylko maleńkimi szczegółami) więc nie było miejsca na pierwsze wrażenie, oraz tego, że moja sympatia do tytułu mogła wpłynąć na obiektywną ocenę (i to w obydwu kierunkach). Tomiki dostałem w ręce w mikołajki, od razu zabrałem się do czytania. Pochłonąłem je w jedną noc i... musiałem dobrze nagłowić się nad tą recenzją.
Zacznę od najłatwiejszego w ocenie elementu (bo nie ma znaczenia, czy to wersja animowana, czy mangowa) – czyli fabuły. My Hero Academia, trzeba powiedzieć to sobie jasno, nie wykazuje się w tym elemencie oryginalnością, raczej czerpie ze sprawdzonych schematów i elementów charakterystycznych dla gatunku. Mamy świat w którym z bliżej niewyjaśnionych powodów ponad osiemdziesiąt procent populacji posiada nadnaturalne zdolności. Większość ludzi żyje jak dotychczas, pracując w zwyczajnych zawodach, ale istnienie tychże mocy spowodowało pojawienie się dwóch do tej pory istniejących na kartach komiksów profesji: superzłoczyńców i superbohaterów. Tu pojawia się masz protagonista, czternastoletni Izuku Midoriya - nerd i odludek, który jeszcze nigdy nie rozmawiał z dziewczyną - którego marzeniem jest bycie superherosem, jednak ma jeden problem: nie posiada żadnego daru. Oczywiście jak już każdy się domyśla, dar ten otrzyma, i to nie od byle kogo, bo (uwaga, niewielki spoiler) od największego bohatera na świecie: All Mighta. Czyli mamy standardową relację mistrza i ucznia. W historii jest również antybohater (rywal Midoriy'i, który traktuje go jak śmiecia), masa rówieśników, z którymi nasz bohater walczy lub zawiera przyjaźnie (albo i to i to), w końcu cała historia opowiada o szkole dla bohaterów. Mamy specyficznych nauczycieli, dziwne egzaminy, typowe szkolne życie i masę humoru. Jest nawet obowiązkowy dla takich tytułów erotoman. Sztampa, sztampa, sztampa!
Dlaczego więc ten tytuł jest jednym z głównych kandydatów do wstąpienia do panteonu shōnenów, skąd jego popularność i dlaczego tak podoba się skromnej osobie recenzenta? Mangaka odpowiedzialny za równo za rysunki jak i scenariusz, Kōhei Horikoshi, jak sam wspomina na wstępie pierwszego tomiku – tworzy mangę nie po to, by spotkać się z uznaniem odbiorców, ale taką przy której może sam się świetnie bawić i którą sam by chciał przeczytać. To widać od pierwszych stron. Autor nie boi się być wtórny, nie ściera mu snu z powiek brak oryginalności, nie wysila się by stworzyć zawiłe konstrukcje fabularne - tworzy za to prostą historię shōnen, która jest wręcz podręcznikowym przykładem tego typu rozrywki. Wykorzystuje znane motywy, ale rozwija je i przekształca tak, jak mu się żywnie podoba, a los chce że robi to w sposób, który podoba się również mnie i z tego co widać rzeszy czytelników. Wielokrotnie, kiedy czytałem inne tytuły i pojawiał się jakiś istotniejszy fabularne element, mówiłem sobie, że ja to rozwiązałbym inaczej, że według mnie akcja powinna iść inną drogą - i te pragnienia spełnia My Hero Academia. Wątki fabularne są w wielu przypadkach żywcem wzięte z innych pozycji, ale sposób w jaki autor je prowadzi jest niesamowicie satysfakcjonujący. Realizuje on niespełnione oczekiwania względem rozwoju relacji między rywalizującymi bohaterami (Kishimoto, patrz, jak mogłeś prowadzić tę relację zamiast robić z Naruto kryptogeja płaczącego za swoim chłopakiem), rozwoju głównego bohatera czy relacji mistrz-uczeń. Wątki drugoplanowych postaci są potraktowane trochę po macoszemu, jednak im dalej w mangę, tym więcej czasu przypada również im. Za to historia, skupiając się na kilku głównych elementach, ma niesamowite tempo – wystarczy powiedzieć, że dwa pierwsze tomiki to w zasadzie cały pierwszy sezon anime. Tytuł nie jest też kalką - posiada własny wyróżnik, wokół którego kręci się historia, mianowicie ideę symbolu pokoju i jego wpływ na społeczeństwo. Może to niewiele, ale fabuła skonstruowana jest tak, że koncepcja ma swoje istotne miejsce.
Miłym smaczkiem są krótkie przerywniki między rozdziałami, w których autor przybliża nam konkretne postaci, opisuje elementy ich wyposażenia, albo dzieli się refleksjami odnośnie tworzenia mangi. W każdym z tych elementów pokazuje swoją swobodę i poczucie humoru, doskonale buduje tym relację z czytelnikiem, który czuje się dzięki temu jak podczas rozmowy z dobrym kumplem, a na całą historię patrzy jeszcze przychylniej.
Jeżeli chodzi o warstwę wizualną, sprawy mają się niestety troszkę inaczej. Kreska jest jak najbardziej poprawna, estetyczna i dopracowana, ale przy tym prosta i zupełnie nie wyróżniająca się. Kōhei Horikoshi jest średniej klasy rysownikiem i nie próbuje nas oszukiwać, że może być inaczej. Bardzo komiksowy styl, idący w uproszczenia, pozwala mu pofolgować sobie względem zasad anatomii, tworzy mu furtkę na ukazywanie emocji bohaterów raczej poprzez miny-memy niż grę mięśni twarzy zbliżoną do rzeczywistości. Mam wrażenie, że obrazki są tutaj elementem wtórnym co do opowiadanej historii – oczywiście, nie oznacza to, że autor nie przywiązuje do nich wagi czy odwala fuszerkę jak Tite Kubo w Bleachu. Tam, gdzie trzeba, oglądamy dopracowane tła, kadry prezentują postaci z różnych perspektyw, Hokiroshi zazwyczaj stara się, by było wiadomo, co dzieje się na obrazku. Nie ma tu jednakże wciskanego fanserwisu, nie ma wizualnych wodotrysków, kadrów na całą stronę czy dwie strony gdzie czytelnik podziwia rozmach i talent mangaki, a mangaka może pokazać swoje umiejętności. Ma to swoje plusy, tomiki są przepełnione fabułą do maksimum, jednak moim zdaniem balans między środkami przekazu powinien być tutaj przesunięty trochę bardziej w stronę rysunku, nawet kosztem mniejszej ilości akcji w rozdziałach. Czasem po prostu trzeba przystanąć na chwilę (by manga nie męczyła ciągłym czytaniem dymków) i oddać się czysto wizualnej uczcie dla oka. Tutaj zabrakło tego elementu.
My Hero Academia nie jest tytułem wybitnym. Daleko mu do jakości Fullmetal Alchemist, do momentów jakie ma Hunter x Hunter, czy zwariowanej oryginalności One Piece. Brakuje mu trochę nawet do wspomnianego Bleacha z tych dobrych czasów, nie świadczymy także dramatyzmu i wzruszeń jak przy najlepszych fragmentach Naruto. Na pozór, podchodząc do sprawy bez emocji, to solidny średniak. Jest jednak jeszcze coś, niewymierny element, który ciężko ująć słowa a tym bardziej poprzeć argumentami. Ten tytuł po prostu posiada siłę przyciągania, jest w nim ten magiczny bakcyl shōnenów, który powoduje, że poznawanie dalszych losów Midoriy'i to czysta przyjemność. Koniec końców, kto nigdy nie marzył o tym, by mieć supermoce i zostać bohaterem? To kwintesencja gatunku, element który przyciąga do niego najsilniej. Dlatego, choć z obiektywnych względów manga nie powinna dostać więcej niż sześć oczek, całkiem subiektywnie oceniam ją na osiem z czystej sympatii – więc 7/10 jest tutaj najrozsądniejszym kompromisem. Będę kibicować Midoriy'i na jego drodze do bohaterstwa i was też do tego zachęcam. Sami oceńcie, która nota jest bliższa prawdy.
Za polskie wydanie My Hero Academia odpowiada Waneko. Jeżeli chodzi o kwestie czysto techniczne, czyli jakość wydruku, obwoluta, papier, czyszczenie kadrów i zaadaptowanie ich dla polskiego odbiorcy (a w kilku wypadkach mogło to nastręczać kłopotów) nie mam zastrzeżeń. Pewne „ale” mam za to co do tłumaczenia – nie tyle jakości przekładu, ale doboru słów. Jak dla mnie, człowieka, któremu bliżej do trzydziestki niż dwudziestki, za dużo w nim wulgarnych zwrotów (uczeń mówiący przy nauczycielu „z dupy”, serio?; wykorzystanie „jebs” jako efektu dźwiękowego też jest specyficzne) czy neologizmów (np. zamiast fanboj mogło być po prostu fan) – wolę jednak bardziej standardowe podejście do sprawy. Mandze na dobre wyszłoby również, gdyby miała większy format. To fakt, że rysunki są dość proste, ale za to Horikoshi potrafi upchnąć naprawdę sporo kadrów na jednej stronie i niewielkie powiększenie rozmiaru wyszłoby na dobre za równo przy czytaniu jak i oglądaniu (przy czym czcionką dopasowana jest tak, że mimo małego rozmiaru można ją odczytać bez trudu, tutaj wydawnictwo spisało się wzorowo).
Materiał chroniony prawem autorskim - wszelkie prawa zastrzeżone. Dalsze rozpowszechnianie artykułu tylko za zgodą wydawcy.